Biografia
Wybitny aktor. Był dyrektorem artystycznym Teatru Ateneum w latach 1996-2008.
Pochodził z Krakowa, gdzie urodził się w 1923. Tam ukończył gimnazjum, a
w czasie okupacji należał do konspiracyjnego kółka teatralnego. W 1945
roku zdał egzaminy do krakowskiego Studia Dramatycznego przy Teatrze im.
Juliusza Słowackiego, ukończył w 1947 roku. Pierwsze zawodowe sezony
teatralne spędził w Teatrze Śląskim w Katowicach. W 1958 roku przyjechał
do Warszawy, zadebiutował na deskach Teatru Polskiego. Nie było
wątpliwości, że takiego aktora Warszawa jeszcze nie widziała. Holoubek
błyskawicznie swoim aktorstwem zdeklasował stołeczne gwiazdy. Od tamtej
pory był jedyny i niepowtarzalny.
O warszawskim debiucie Gustawa Holoubka Zbigniew Raszewski napisał:
– Pamiętam moment, gdy po raz pierwszy ukazał się warszawskiej
publiczności Gustaw Holoubek. (…) Na scenie gromada asów i tuzów. W
pewnej chwili w głębi, ale z prawej strony, nie na wprost nas, wchodzi
aktor niepozornej powierzchowności, nie patrzy na nikogo, siada sobie
(tam w głębi) i spokojnie zaczyna czytać gazetę. Asy i tuzy nadal
perorują, ale już nikt ich nie słucha. Wszyscy wpatrują się
zafascynowani w tę zagadkową postać z gazetą. To było wejście
prowokacyjnie nijakie. Jedno z najpiękniejszych, jakie widziałem.
Mówiono o Nim „aktor intelektualny”, a On z właściwym sobie dystansem dodawał, że woli być „inteligentny”. Próbowano nie raz odkryć tajemnicę aktorskiego geniuszu Gustawa Holoubka. Bez dostatecznej satysfakcji, ale najbliżej powodzenia w tym względzie jest chyba Tadeusz Konwicki – pisarz, a prywatnie przyjaciel aktora: „Holoubek należy do tych aktorów, którzy nas czarują intelektem, osobowością i siłą wewnętrzną, swoim geniuszem aktorskim. Dużą częścią jego akumulatorów artystycznych jest jego prywatność, jego życie, jego sposób na życie. On prowadzi tryb życia taki jak my wszyscy – dosyć normalny, a nawet pospolity. Interesuje się sportem, interesuje się wieloma dziedzinami życia. I jest właściwie cały czas w stanie spoczynku, na luzie. Akumulator ma wyłączony. Holoubek nie lubi nawet próbować, to znaczy kolektywnie przygotowywać spektakl czy scenę filmową. Gdzieś tam, po swojemu, w jakichś chwilach uczy się roli, myśli o niej. Zresztą ja sądzę, że on myśli o pewnych rolach cały czas, ma je w sobie, ma je przygotowane do przedstawienia. Dlatego wymiguje się od normalnej, warsztatowej, rzemieślniczej roboty. Wykręca się żartem. Wykręca się bagatelizowaniem chwili. A wszystko to po to, żeby w momencie wejścia na scenę czy na plan filmowy uruchomić cały akumulator do końca”.
Do zespołu Teatru Ateneum przyszedł po
raz pierwszy w 1968 roku, zaproszony przez Janusza Warmińskiego wraz z
Kazimierzem Dejmkiem i grupą zwolnionych z Teatru Narodowego aktorów.
Na krótko. Później przez dekadę stworzył najpiękniejszą kartę w historii
Teatru Dramatycznego, który dziś nosi jego imię. Do Ateneum powrócił w
1989 roku przyjmując etat aktora. Siedem lat później przyjmie obowiązki
dyrektora artystycznego Teatru Ateneum, którym był do śmierci.
Wybitny aktor, cierpliwy i życzliwy dyrektor, miłośnik dobrej anegdoty,
kibic sportowy: zwłaszcza piłki nożnej. Wielki poeta sztuki aktorskiej.
Spis ról
Role zagrane w Teatrze Ateneum:
Wujaszek Wania (Iwan Wojnicki) w „Wujaszku Wani” Antoniego Czechowa
reżyseria – Kazimierz Dejmek (premiera 1968 r.)
„Mała apokalipsa” Tadeusza Konwickiego,
reżyseria – Krzysztof Zaleski (premiera 1989 r.)
Rejent Milczek w „Zemście” Aleksandra Fredry,
reżyseria – Gustaw Holoubek (premiera 1990 r.)
Prospero w „Burzy” Williama Shakespeare’a
reżyseria – Krzysztof Zaleski (premiera 1991 r.)
Król Jan Kazimierz w „Mazepie” Juliusza Słowackiego
reżyseria – Gustaw Holoubek (premiera 1992 r.)
Lamberto Laudisi w „Tak jest jak się państwu zdaje” Luigi Pirandella,
reżyseria – Waldemar Śmigasiewicz (premiera 1993 r.)
Jegor Bułyczow w „J.B. i inni” wg Maksyma Gorkiego,
reżyseria – Tadeusz Konwicki (premiera 1994 r.)
Hrabia Respekt w „Fantazym” Juliusza Słowackiego,
reżyseria – Gustaw Holoubek (premiera 1994 r.)
Wilhelm Fürtwangler w „Za i przeciw” Ronalda Harwooda,
reżyseria – Janusz Warmiński (premiera 1995 r.)
Shylock w „Kupcu weneckim” Williama Shakespeare’a,
reżyseria – Waldemar Śmigasiewicz (premiera 1996 r.)
James Tyrone w sztuce „Zmierzch długiego dnia” Eugene’a O’Neilla,
reżyseria – Waldemar Śmigasiewicz (premiera 1997 r.)
Sir w „Garderobianym” Ronalda Harwooda,
reżyseria – Krzysztof Zaleski (premiera 1997 r.)
Ojciec w sztuce „Dom wariatów” Marka Koterskiego,
reżyseria – Marek Koterski (premiera 1998 r.)
Głos spowiednika w „Opowieściach lasku wiedeńskiego” Ödöna von Horvátha,
reżyseria – Agnieszka Glińska (premiera 1998 r.)
„Tak daleko, tak blisko” wg Tadeusza Konwickiego,
reżyseria – Krzysztof Zaleski (premiera 1998 r.)
Recytacje Pieśni Chóru (nagranie) w „Królu Edypie” Sofoklesa,
reżyseria – Gustaw Holoubek (premiera 2004r.)
Prace reżyserskie w Teatrze Ateneum:
„Którzy upadają” Samuela Becketta (premiera 1990 r.) – opieka artystyczna
(warsztat studentów PWST)
„Zemsta” Aleksandra Fredry (premiera 1990 r.)
„Mazepa” Juliusza Słowackiego (premiera 1992 r.)
„Fantazy” Juliusza Słowackiego (premiera 1994 r.)
„Król Edyp” Sofoklesa (premiera 2004 r.)
„Noc z Wertyńskim”, scenariusz – Janusz Głowacki (premiera 2004 r.) – opieka artystyczna
„Cyrulik sewilski” Pierre’a Beaumarchais (premiera 2006 r.)
„Ech raz jeszcze raz… czyli taniec z pamięcią”, scenariusz – Janusz Głowacki (premiera 2007 r.)
– opieka artystyczna
Artykuły
JANUSZ MAJCHEREK
Holoubek: paradoksy konserwatysty
Gustaw Holoubek był konserwatystą. Tak sam
o sobie mówił i tak był postrzegany. No, ale jakżeby inaczej: wychowany
i uformowany duchowo w Krakowie, konserwatyzm wdychał z powietrzem,
więc kim miałby być? Może jeszcze w innym wariancie losu apostołem
awangardy jak Tadeusz Kantor, ale i on przecież wszystkie swoje
eksperymentalne nowalie wyhodował na solidnym gruncie krakowskiej
tradycji za mistrza mając Wyspiańskiego, więc, wbrew pozorom, pewno by
się z Holoubkiem w jakimś punkcie porozumieli. Tak jak Holoubek
nieoczekiwanie znalazł – byłem tego świadkiem – wspólny język z –
horribile dictu – Jerzym Grotowskim, gdy okazało się, że obaj mieli
ukochanego nauczyciela w krakowskiej PWST – Władysława Woźnika.
Gdy mówi się o konserwatyzmie Gustawa Holoubka, trzeba od razu brać
poprawkę na towarzyszące mu paradoksy. Był to w moim przekonaniu
konserwatyzm, który angielscy poeci i myśliciele określali jako
kulturowy. Jego zasadniczą cechą jest, wedle Rogera Scrutona,
„eksponowanie ciągłości kultury danego kraju, zazwyczaj kultury
wysokiej, jako czegoś dobrego ze swej istoty”. Mathew Arnold w
kanonicznym eseju „Culture and Anarchy” nazywał wysoką kulturę
depozytariuszem „serdeczności i światła” i wierzył, że jest ona
gwarancją, iż „wciąż możemy przekazać przyszłym pokoleniom dziedzictwo
oświeconego porządku społecznego i prawdziwych ludzkich wartości, które
opiewane jest w najwybitniejszych dziełach sztuki”. W tym sensie kultura
wysoka stanowi „antidotum na anarchię”.
Holoubek wiele razy wypowiadał się w podobnym duchu w odniesieniu do
teatru, co rzecz jasna w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mu w
uprawianiu nowoczesnego aktorstwa; ba, takiego aktorstwa, które
odznaczało się niebywale indywidualnym piętnem i, nie waham się
powiedzieć, zmieniło czy rozszerzyło reguły tej sztukę. Bądź co bądź
przybycie Holoubka do Warszawy i jego rola Custa w sztuce Ugo Bettiego
„Trąd w pałacu sprawiedliwości” były rewelacją.
I oto paradoks: mówimy o konserwatyście, którego sztuka miała walor
radykalnej nowości. Nie jest to jednak sytuacja niespotykana.
Przywołałbym T.S. Eliota, intelektualnego mistrza kulturowych
konserwatystów, a zarazem czołowego modernisty, który zadecydował o
kształcie dwudziestowiecznej poezji. To Eliot pisał o tym, że żadna
sensowna innowacja w sztuce nie może się dokonać bez wciąż ponawianego
odczytywania tekstów z przeszłości. Nowatorstwo i tradycja są dwoma
aspektami tego samego gestu twórczego. Jeśli Holoubek tak bardzo upierał
się przy tradycji, to dlatego że był artystą bardzo nowoczesnym.
Swoje poglądy głosił od dawna, niezwykle konsekwentnie i tym bardziej
stanowczo, im dalej szły eksperymenty i poszukiwania twórców nowego
teatru, których nie akceptował, właśnie za to, że odcinają się od
przeszłości i pozorują wykorzenione nowatorstwo W oczach młodej
generacji, która przeprowadza obecnie w Polsce rewoltę teatralną,
uchodził za wroga numer 1. Pod Teatrem Ateneum, gdzie przez wiele lat
był dyrektorem, grupa studentów domagająca się zmian artystycznych i
personalnych w warszawskich teatrach, urządziła demonstrację z finezją
właściwą „pryszczatym” wszystkich pokoleń. Przed budynkiem teatru,
uznanego za trupa, zapalili znicze, wbijali „ostatni gwóźdź” do trumny z
kartonu. Wzorem hunwejbinów nie zważali na to, że dokonują symbolicznej
egzekucji na Starym Mistrzu, bardzo już wtedy schorowanym, i Profesorze
uczelni, w której większość demonstrantów studiowała.
To, że zrewoltowani kontestatorzy właśnie w Holoubku dostrzegli
osobistego nieprzyjaciela nawet dobrze świadczy o ich rozeznaniu w
obozie przeciwników. Holoubek manifestacyjnie obstając przy tradycji i
głosząc poglądy konserwatywne, sam niekiedy posuwał się do granic
prowokacji. Na znak protestu wyszedł z „Dziadów” w reżyserii Konrada
Swinarskiego, uważając (moim zdaniem niesłusznie), że inscenizacyjne
eksperymenty reżysera (mającego wtedy przecież ustaloną renomę) świadczą
o kompletnym niezrozumieniu arcydramatu Mickiewicza (chodziło o
obecność autentycznych żebraków w prologu przedstawienia, sprowadzonych
do foyer Starego Teatru spod krakowskich kościołów). Owszem, Swinarski
poczynał sobie w swoich przedstawieniach śmiało, szukając całościowego
obrazu człowieka wraz z jego fizjologicznymi, psychologicznymi i
socjologicznymi uwarunkowaniami, ale zarazem był niezwykle wnikliwym
czytelnikiem wystawianych dramatów i ich bardzo lojalnym
interpretatorem. I to on mówił, że za teatrem stoi dwa i pół tysiąca lat
tradycji dramaturgicznej, której nie można ot, tak przekreślić lekką
ręka aroganckiego inscenizatora.
Ale widać Holoubek inscenizatorów „grzebał ryczałtem”. Mówił o nich:
„istni dyktatorzy, by nie rzec satrapowie”. Uważał – nie bez racji – że
wyprowadzili teatr na manowce. Pławiąc się w estetyce szoku, zburzyli
tradycyjny ład sztuki scenicznej, oparty na aktorze i poezji. „Aktor –
powiadał Holoubek – stał się jednym z komponentów widowiska, szeregowym
elementem spektaklu podporządkowanym w równie arbitralny sposób
reżyserskiej koncepcji, co reflektory, kotary, barwa kostiumów, dźwięk
itd.” (Co prawda do dziś mam w oczach, jak w 1980 roku w prapremierowej
wersji „Pieszo” Mrożka, Holoubek – wtedy dyrektor Teatru Dramatycznego –
w roli wzorowanego na Witkacym Superiusza, w chłopięcym marynarskim
ubranku chodzi z wdziękiem wytrenowanego akrobaty po linie. Tak sobie
życzył reżyser nie mniej niż Swinarski wybitny, Jerzy Jarocki, u którego
Holoubek grał także w „Rzeźni” i „Królu Lirze”. Ale może Jarockiego nie
zaliczał do inscenizatorów? Z drugiej zaś strony w Dramatycznym
powierzył reżyserię Jerzemu Grzegorzewskiemu i sam w jego co najmniej
enigmatycznych „Warjacjach” wystąpił…)
Dominacja inscenizatorów przyniosła może największe spustoszenie w
dziedzinie poezji dramatycznej. Tekst, zdaniem Holoubka, traktowany jest
tyle niefrasobliwie, co pogardliwie. „Zmasakrowano Mickiewicza,
Słowackiego, Szekspira, Wyspiańskiego, Moliera i paru innych tej klasy
autorów, nie szczędząc nawet nestorów klasyki – tragików greckich”.
Te cytaty wyjąłem z wypowiedzi Holoubka pochodzących sprzed prawie
trzydziestu lat, z książki „Teatr jest światem”. Proces rozpadu
klasycznego teatru Holoubek widział więc od dawna, jego nowsze, skrajnie
nieprzychylne opinie na temat tendencji w polskim teatrze minionej
dekady są wyrazem stałego i konsekwentnego światopoglądu, a nie
idiosynkrazji starzejącego się aktora. Przed laty Holoubek wzbudził
konsternację, gdy podczas debaty w ZASP-ie trafnie i z przenikliwą
inteligencją wyszydził Petera Brooka, szukającego inspiracji wśród ludów
prymitywnych i egzotycznych. Pozostał wierny samemu sobie, gdy pod
koniec życia od czci i wiary odsądzał twórców teatralnych nazywanych
pokoleniem „młodszych zdolniejszych”: „Kiedyś nie mogło być na scenie
nawet krztyny okrucieństwa. Wszelkie obcinanie głów, wyłupywanie oczu i
tym podobne straszliwe rzeczy działy się poza nią. Publiczność
dowiadywała się o tym z wypowiedzianych kwestii. A dziś młodzi twórcy
nie tylko w okrucieństwie, chamstwie i patologiach społecznych znajdują
twórcze natchnienie, ale decydują się nawet na pokazywanie kopulacji czy
masturbacji”.
I jeszcze: „Przedmiotem dociekania twórców stają się procesy
fizjologiczne. Kuper kury w momencie składania jajka – przekrwienie,
ból, krwawienie… Niby dlaczego nie pokazywać Hamleta mającego kłopoty z
prostatą? Awangarda zamienia duchowość w szok. Lecz widz bardziej
potrzebuje ładu i piękna niż drastyczności”.
Jednak zasadniczy paradoks Holoubka w ostatnich latach jego życia
polegał, w moim przekonaniu, na tym, że głosząc – vox clamantis in
deserto – kulturowy konserwatyzm nie stworzył Holoubek ekwiwalentu w
postaci dzieła teatralnego, które artystycznie byłoby skrojone na miarę
wyznawanego światopoglądu – nie archaiczne czy muzealne, lecz nowe,
świeże, odkrywcze. Tak, jak na polu literatury twórczość tych
modernistów, którzy, jak choćby wspomniany Eliot czy Yeats, będąc
konserwatystami, tradycję odnawiali w bardzo nowoczesnym języku i
formie. W tym sensie ostatnia misja Holoubka, czyli dyrekcja Ateneum,
świadczy o pewnym rozminięciu się myśli i twórczości. Holoubek w Ateneum
bodaj tylko raz z wybitnym skutkiem zderzył tradycję z innowacją w
sposób godny nowoczesnego konserwatysty. Myślę o wystawieniu „Króla
Edypa”, który był spektaklem wręcz wzorcowym, niebywale szlachetnym w
swej ascezie, skupionym na wadze myśli i sile słowa, łączącym wielką
tradycje teatralną ze współczesnym, powściągliwym w wyrazie, ujętym w
rygory formy aktorstwem. Przeważnie jednak Ateneum za Holoubka nie
twórczo redefiniowanej tradycji się trzymało, lecz tradycjonalizmu,
narażając się na ataki potrząsających „nowości kwiatem” postępowców.
Sojusznicy Holoubka, którzy sprzyjali jego myśleniu o teatrze, nie
zawsze znajdowali argumenty, żeby bronić poszczególnych przedstawień i
całej linii artystycznej Ateneum.
Tak czy inaczej samo myślenie Holoubka nie straciło nic ze swej wagi i
aktualności. Śledząc wypowiedzi rozmaitych artystów teatru odnoszę
wrażenie, że Gustaw Holoubek, gdyby żył, to prawem jeszcze jednego
paradoksu, mógłby zyskać zwolenników wśród twórców teatralnych znacznie
młodszego pokolenia, którzy wyraźnie zmęczyli się forsownym marszem na
czele postępu i zaczynają oglądać się za siebie. Bardzo dziś modny w
całej Europie łotewski reżyser, Alvis Hermanis (rocznik 1965) otwarcie
głosi, że jedyną możliwą obecnie awangardą w teatrze jest konserwatywny
zwrot ku tradycji. Gustaw Holoubek wiedział od dawna, że nic nie warta
jest nowość, która wypiera się przeszłości, a tę ostatnią widział po
Norwidowsku: jako „dziś, tylko cokolwiek dalej”. I pewnie nie
przypadkiem swoje ostatnie przedstawienie, „Króla Edypa” komentował
słowami Norwida, widząc w nim zapewne ideowego sojusznika, który szukał
nowego języka dla powtarzania najstarszych zaklęć tradycji europejskiej:
„Cóż wiesz o pięknem?” – „Kształtem jest Miłości”.