“Shitz” w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Przekroju.
“Shitz” Hanocha Levina jest rzeczywiście, jak chcą autorzy programu do spektaklu w warszawskim Ateneum, sztuką wesołą, a ogromnie przez to smutną. Rodzice bardzo chcą wydać niezbyt urodziwą córkę za mąż, ta zaś bardzo chce, by rodzice umarli. Absztyfikant zaś dziewczę znosi, ale idzie mu przede wszystkim o to, by opróżnić kieszenie jej tatusia. Wszyscy kończą marnie. Niezbyt przyjemne to, choć ubrane przez Levina w farsowy kostium. Tyle że cały świat izraelskiego pisarza koncentruje się na tym, co od pasa w dół. Na żarciu, a potem wydalaniu, na nieromantycznej kopulacji.
Nie od rzeczy jeden z bohaterów “Shitza” mówi, że najlepiej byłoby, gdyby kobieta składała się z dupy
i piersi. Wymyśla nawet określenie “dupierś”. Czy to się nam podoba, czy nie, najważniejszy u ludzi Levina jest tyłek. Dlatego tym bardziej zadziwiające, że sztuki izraelskiego pisarza w tym samym stopniu, co z wulgarności, utkane są z poezji. Dowodem choćby przedstawienie w Ateneum.
Zrobił je Artur Tyszkiewicz, który Levina zna dobrze, bo z sukcesem wystawiał w imce “Sprzedawców gumek”. W “Shitzu” wycisza żydowski folklor, stawiając na to wszystko, co ponadnarodowe. Mamy układ patriarchalny, tyle że Shitz Wiktora Zborowskiego jest jego władcą malowanym. Znakomity, dawno nieoglądany na scenie aktor tworzy postać żałosną i wzruszającą. Jest w nim bezradność i pretensja do wielkości. A wszystko oddałby za kawałek kiełbasy. Świetny powrót. Wojciech Brzeziński rysuje Czerhesa bez cienia sympatii, jako cynicznego drania, gotowego sprzedać nie tylko narzeczoną, ale i własną matkę. Szeprahci gra Wiktoria Gorodeckaja, też nie pozostawiając złudzeń. Przyjmuje rządzące światem reguły
i rozpromienia się tylko na myśl o frytkach. Matka Marzeny Trybały ma swoje życie za więzienie. W tym “Shitzu” wszystko jest na właściwym miejscu.
Tyszkiewicz gra go niczym Brechtowską operetkę ze świetnymi songami Michała Kwiatkowskiego i Jacka Grudnia. Być może mógłby ostrzej, bo tu i ówdzie wygładza Levinowskie brutalności, ale i tak jest więcej niż dobrze.
“Gdzieś ty był, Wiktorze Zborowski?”
Jacek Wakar
Przekrój nr 49
05-12-2011