– Śluby panieńskie to komedia zachwycająca. Subtelna, precyzyjna w rysunku postaci i konstrukcji akcji, bardzo zabawna, pełna poetyckiego uroku. Powinna znajdować się w żelaznym repertuarze klasycznego teatru narodowego – pisał August Grodzicki po obejrzeniu przedstawienia w Teatrze Ateneum w 1976 roku.
Teatr Ateneum miał wówczas więcej powodów, by wystawić tę komedię. Co ciekawe, czterdzieści lat temu zdają się być one podobne do tych, które i dziś najpewniej przesądzają o tym, że w teatrach wciąż zobaczyć możemy Śluby panieńskie. Tylko Warszawa trzyma dystans, bo ostatnią warszawską premierę Ślubów przygotowano tu dziesięć lat temu. A prawdziwie głośną inscenizacją była, przygotowana dziesięć lat wcześniej, pamiętna realizacja w Teatrze Rozmaitości, wyreżyserowana przez Sylwię Torsh (Grzegorz Jarzyna).
Gdy Teatr Ateneum wprowadził w 1976 roku do repertuaru Śluby panieńskie rozgorzała na łamach prasy typowa przy takich okazjach dyskusja: czy warto grać Fredrę? Po co i jak go grać?
Ateneum miało kilka ważnych argumentów, które tłumaczyły ten wybór: okoliczność jubileuszowa, świetną obsadę (w tym zauważalne debiuty aktorskie) oraz reżysera, któremu specyfika Fredrowskiego wiersza nie była obca.
Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca Aleksandra Fredry zaproponował warszawski Teatr Ateneum na nadchodzący, „ogórkowy” sezon. Pomysł mądry, acz nieco ryzykowny – będący bowiem sprawdzianem żywotności i świeżości fredrowskiej komedii, napisanej bądź co bądź sto czterdzieści trzy lata temu. (H.P.) Ateneum wystawiło Śluby panieńskie Aleksandra Fredry. To jedyne jak dotąd w Warszawie uczczenie 100-lecia śmierci naszego komediopisarza, którego utwory w statystykach teatralnych co roku znajdują się na pierwszym miejscu w liczbach wystawień i widzów. (Grodzicki)
Jest to przedstawienie, które w historii wystawień fredrowskich będzie się zaliczać do najwybitniejszych. Rzadko bowiem zdarza się, aby wszystkie tworzywa, składające się na teatralne widowisko osiągnęły jednocześnie taki stopień doskonałości. Reżyseria, aktorstwo, scenografia sprzęgły się w jedną wirtuozerską całość. Aż trudno rozdzielić zasługi. Nic z szeroko dyskutowanych konfliktów między aktorem, reżyserem i scenografem. (Głogowski)
Do Fredry warto powracać, komedie Fredry można zawsze z największą przyjemnością oglądać, z prawdziwym wzruszeniem słuchać pięknych wierszy, polszczyzny, której bogactwo i giętkość zaskakuje. Nic więc dziwnego, że wystawiona przez Teatr Ateneum komedia Aleksandra Fredry Śluby panieńskie w serii Jana Świderskiego, ze scenografią Władysława Wigury – przyciąga do teatru rzesze publiczności. (Markiewicz)
Fredrę gra się w Polsce bardzo często, ale jak? Bywa, że reżyserzy, nie wiedząc co z nim zrobić, silą się na karkołomne pomysły. A gdzie znaleźć aktorów, odpowiednich już nawet nie umiejętnościami, ale samą aparycją i osobowością? Tak np. w Ślubach dziewczęta muszą być dziewczętami o naiwnym, półdziecinnym wdzięku. Wprawdzie Modrzejewska grała Anielę po pięćdziesiątce, ale to były inne czasy i inny teatr. Nie idzie o naturalistyczną wierność, ale bez tej dziewczęcości łamie się konstrukcja, gubi się atmosfera komedii. W Ateneum Aniela i Klara są autentycznie młode i autentycznie urodziwe, ale urodą i młodością dzisiejszą. Można powiedzieć, że „dobrze grają” – wszyscy zresztą „dobrze grają” w tym przedstawieniu – ale na siłę robiona naiwność tych dojrzałych panien brzmi sztucznie i nieszczerze. Nie pomoże żadna reżyseria. (Grodzicki, „Życie Warszawy”)
Zagrana „naiwność” nie zyskała akceptacji jedynie Augusta Grodzickiego, bo inni krytycy zgodnie i z uznaniem wypowiadali się o rolach stworzonych w przedstawieniu. Jednak z innej perspektywy oceniano „mistrzów”, których reprezentowali tu Jan Świderski i Aleksandra Śląska, a inaczej przebojową młodzież – Krystynę Jandę (rola Anieli była jej debiutem scenicznym), Grażynę Barszczewską, Andrzeja Seweryna.
Grodzicki celnie zauważył i utrwalił w swojej recenzji jeden z najmocniejszych argumentów Teatru Ateneum dla tej realizacji:
Śluby panieńskie to komedia zachwycająca. Subtelna, precyzyjna w rysunku postaci i konstrukcji akcji, bardzo zabawna, pełna poetyckiego uroku. Powinna znajdować się w żelaznym repertuarze klasycznego teatru narodowego – gdyby taki u nas istniał. I gdyby miano dla niej właściwą obsadę aktorską i reżyserską. Z tym zaś trudna sprawa, jeżeli, oczywiście, chce się dać przedstawienie przystające swym kształtem teatralnym do tego arcydzieła komediowego. W Ateneum reżyserował Jam Świderski. Na pewno można o nim powiedzieć, że jest dziś jednym z nielicznych ludzi teatru, który dobrze czuje Fredrę. Dał tego dowód przede wszystkim w roli Radosta, pokazanego z ciepłym uśmiechem i toczącego z naturalną swobodą konwersacyjny wiersz Fredry. Jako reżyser wysunął na plan pierwszy przedstawienia igraszki miłosne. Ich atmosfera przysłania poplątania intrygi i wynikający – nich humor sytuacyjny. Te zamierzenia udało mu się przeprowadzić konsekwentnie.
Śluby panieńskie czyli Magnetyzm serca to opowieść o miłości i tę na pierwszy plan w swojej inscenizacji wysunął Jan Świderski. Bo przecież panienki bronią się przed nią, przysięgają „stan bezżenny”. (…) Lekka, perląca się świetnym wierszem komedia, pełna zabawnych intryg, komplikacji uczuciowych, perypetii rodzinnych otrzymała doborową obsadę aktorską. Dwie zbuntowane panny, co to za mąż wyjść nie chciały to Krystyna Janda (Aniela) i Grażyna Barszczewska (Klara), młode “dzierlatki” buńczuczne, bardzo nowoczesne (co tym bardziej śmieszy). Aleksandra Śląska w roli Pani Dobrójskiej niewymowne harce wyprawia na scenie z długim tiulem, który chociaż inscenizacyjnie jest pomyślany dobrze, sprawia jednakże znakomitej aktorce kłopotu co niemiara i… rozprasza niepotrzebnie widzów, którzy chcą podziwiać grę wielkiej aktorki.
Jan Świderski jako Radost – spokojny, subtelnie stonowany w grze. Tadeusz Borowski jako Albin interesująco przedstawił tępawego, ale nie pozbawionego swoistego “uroku” dziedzica i Andrzej Seweryn w roli Gustawa – dali pokaz doskonałej gry aktorskiej, przekazując umiejętnie piękno wierszy Fredry. (Markiewicz)
Nawała miernych wystawień w Ślubach panieńskich spłaszczyła przede wszystkim postacie, nadała im jednolity wyraz kukieł. Wiadomo, płaczliwa Aniela, płaczliwy Albin; sprytna Klara, sprytny Gustaw. Świderski-reżyser postanowił przede wszystkim odbanalizować bohaterów – tak możemy odczytać zamiar twórczy obserwując to, co dzieje się na scenie. Całe szczęście, że dla swoich koncepcji znalazł utalentowanych wykonawców. I tak u Świderskiego Albin nie jest tylko płaczkiem. Tadeusz Borowski bardzo precyzyjnie zagrał szlacheckiego osiłka tchnącego sarmatyzmem, który nie potrafi dać sobie rady ze swoim własnym afektem. Podobnie z Anielą. Krystyna Janda – pierwszy tej miary sukces młodej aktorki – potrafiła wzbogacić ją o dramatyzm autentycznych przeżyć, kiedy potrzeba. Równie celnie została zarysowana przez Grażynę Barszczewską Klara – nie tylko jest kokietką, ale także bawi i wzrusza; popis uzdolnień komediowych. Wreszcie główny twórca intrygi – Gustaw. Andrzej Seweryn pokazał, jak powinien być grany fredrowski amant komediowy. Na uwagę zasługuje niezwykła sprawność gestu, ruchu, doskonałość w operowaniu tekstem. Dlatego możliwy był popis lekkości komediowej, wdzięku, bawienie siebie i publiczności. Właśnie Seweryn wnosił do przedstawienia wprost zawrotne tempo.
Młodzież otrzymała mocnych partnerów w osobach dowcipnie spowitej firanki, kojarzące się z welonami, Aleksandry Śląskiej (Pani Dobrójska), samego Jana Świderskiego – jego Radost jest dobrotliwy, ponieważ wie, co to życie, szczególnie kawalerskie. (Głogowski)
Nareszcie Pani Dobrójska przestała straszyć jako babcia, lecz w interpretacji Aleksandry Śląskiej ujawniła swą dworkową kobiecość. Sam Świderski zagrał Radosta – zaznaczając pantomimą gestów nie tylko teraźniejszość, lecz bujną przeszłość tej postaci. Statyczny i nudnawy zwykle Albin w interpretacji Tadeusza Borowskiego stał się arcykomicznym hreczkosiejem, którego zdrowy rozsądek milknie słysząc głos miłości. Andrzej Seweryn był Gustawem, godnym tradycji owej roli. No i wreszcie Aniela – Krystyny Jandy potwierdziła domysły, iż mamy do czynienia z jednym z ciekawszych debiutów ostatnich lat, chociaż blask debiutu przyćmiewała Grażyna Barszczewska (Klara) – esencja precyzyjnego komizmu. Jeszcze kilka takich przedstawień, a „Szpilki” zamienią się w kapitułę pochwał. (F.Z.K.)
Komedia przysposobiona lekko, w stylizacji na epokę Fredry, ale z perspektywy strzały wdzięcznego amorka, miłosnej gry-zabawy, domowej sielanki. Scenografia Władysława Wigury poddaje od razu właściwy ton: urok przeszłości odkrytej z dawnych rycin, uśmiech ciepłego żartu, „śluby panieńskie” – ale, o przekoro losu – najmocniejszą stroną tego wieczoru są mężczyźni. Zachwyca Radost Świderskiego, serdeczny, poczciwy, z pamięcią własnej wesołej przeszłości. Jego wiersz, gesty, ruch kraszą scenę. Sekunduje mu błyskotliwie Gustaw (Andrzej Seweryn), w szybkim tempie, lekko, z wdziękiem rzuca swoje zabawne riposty. Ciężki, niedźwiedziowaty Polonus – Albin – szczerze komiczny przez kontrast nieporadnej psychiki, miękkich, płaczliwych słów a kanciastych, energicznych ruchów, solidnej sylwetki. Bardzo dobra rola Tadeusza Borowskiego. Panny mniej naturalne, mniej wyraziste. Klara lepsza. Pani Dobrójska zalotna i kokieteryjna, natrętnie żonglująca białymi firankami, które chwilami przekształcają się w ślubne welony, to popis trochę solowy, sam dla siebie. Aleksandra Śląska: uciekinierka spod ręki reżysera czy jego jedyne potknięcie? (Jasińska)
Swoimi wcześniejszymi rolami Aleksandra Śląska zdążyła przyzwyczaić widzów Ateneum do dominacji na scenie. W tych Ślubach panieńskich stało się jednak inaczej. To, co Zofia Jasieńska tylko dyskretnie zasugerowała w swojej recenzji, podkreślił bardziej zdecydowanie w swoje opinii August Grodzicki:
– Reżyser nie zdołał opanować Pani Dobrójskiej, która przez cały czas wyprawia przedziwne rzeczy z rozkładaniem i układaniem zwoju firanek, by móc je w końcu upiąć w formie welonu ślubnego na główkach dziewcząt szykujących się do ślubów już niepanieńskich. („Kierunki”)
– Rozpylona atmosfera miłosna przysłania zabawną plątaninę intrygi i humor komediowych efektów. Wydawałoby się, że to wystarczy. Tymczasem działać ma jeszcze jeden natrętny znak teatralny. Operuje nim Pani Dobrójska. Zamiast z robótką ręczną zjawia się zawsze z ogromnym zwojem woalu na firanki, jakie wiszą w tym samym pokoju i wyprawia z nim przedziwne rzeczy. Rozkłada i składa, układa i zakłada, rozwija i zwija, zawija i uwija. Po co? Z punktu widzenia realnej celowości zajęcie zupełnie bezsensowne. Wprowadzone tylko po to, aby dla efektu czysto formalnego można było woal upinać welonem na główkach dziewcząt skazanych na małżeński kobierzec i śluby niepanieńskie. Aleksandra Śląska czuje się nie najlepiej po raz pierwszy w roli matrony, choć żwawej i kokietliwej, ale demonstruje, jak zawsze, wysoką kulturę swego aktorstwa i piękno słowa. Po co jednak Pani Dobrójska czołga się – wraz z woalem – na kolanach po pokoju, przysiada w kucki na ziemi? Osoba poważna, w swoich latach i w tamtej epoce, dziedziczka i pani domu? Nie uchodzi, nie uchodzi („Życie Warszawy”).
Ale nie chodziło chyba tylko o mniej lub bardziej trafione (lub chybione) pomysły reżyserskie. Wnikliwość recenzencka Wojciech Natansona kazała mu szukać przyczyn zauważonych pęknięć nie tyle w konstrukcji przedstawienia, co ustawieniu postaci i ich wzajemnych relacji. Natanson pisał:
– Współczesny inscenizator Ślubów musi pewne zagadnienie rozwiązać. Czy, wobec zmienionej sytuacji obyczajowej, konflikt starszego pokolenia z młodzieżą jest zrozumiały?
Nowy spektakl naszej arcykomedii, wyreżyserowany w warszawskim Ateneum przez Jana Świderskiego, pozwala się domyślać wątpliwości i niepokojów. Dotyczyły zapewne pani Dobrójskiej. Wprawdzie w tekście o Radosta głównie chodzi i o jego akcję, którą Gustaw chciałby krzyżować. Zarazem jednak tekst pozwala znaleźć swobodne i naturalne rozwiązania. Jan Świderski grający tę rolę nie jest safandułą czy konformistą, marzącym o maksymalnym spokoju, we własnym domu, w Benetowskim szlafroku. Od Gustawa nie dzieli go przepaść niezrozumiałych pojęć. Patrzy na swego siostrzeńca z sympatią i dobrą wolą. Gdy Gucio proponuje wspólną wyprawę na lumpkę, uśmiechamy się, ale nie bylibyśmy zaskoczeni, gdyby się Radost dał skusić. Smukły, gibki, szybki, dobrze się trzymający, nadawałby się na kompana. Wiadomości o „strajku” matrymonialnym dziewcząt nie przyjmuje Świderski z taką frywolnością, jaką nas bawił Jerzy Leszczyński. Ale bez trudu wierzymy, gdy Gustaw szepce o pojedynku czy o niedawnych flirtach. W geście, intonacjach, ruchu jest to Radost starannie przemyślany i pełen ciepła.
Czy pozwala się domyślać jakichś niedomówień w sprawie Dobrójskiej? Nie wydaje mi się, by ten trop mógł nas daleko prowadzić. Hipoteza Boya, rzucona żartem, powinna pozostać jako błyskotliwy paradoks krytyka; nie jest sugestią interpretacyjną. Gdyby Radost tak mocno się interesował matką Anieli, trudno by uwierzyć w jego rzekome zakusy na Klarę. A przecież, wedle tekstu, zarówno Klara i Albin, jak Aniela i sama nawet pani Dobrójska, wierzą w ową bajeczkę. Kilka zdań mimochodem rzuconych w sprawie „nadmiaru czucia” to raczej żarcik niż uprawdopodobniona aluzja. Chociaż w spektaklu Teatru Ateneum pani Dobrójska niemal wpada na chwilę w objęcia Radosta, nie starano się o uwydatnienie takich pomysłów. Wybrano raczej rozwiązanie farsowe, przeniesienie Dobrójskiej w krainę groteski.
Aleksandra Śląska jest znakomitą aktorką, zarówno psychologiczną, jak poetycką. Jej Elwira w Mężu i żonie konsekwentnie i jasno służyła nowej interpretacji. Niedawna Idalia w Fantazym urzekała bogactwem odcieni. Cieszyłem się z góry na obecną Dobrójska – i muszę powiedzieć, że wiele fraz zabrzmiało pięknie. Czemuż więc brak zaufania do efektów komediowych kazał wprowadzić pomysły, zacierające celność dowcipów, szczególnie w akcie pierwszym, gdy Dobrójska z rozbawieniem traktuje „strajk” i bunty panienek, wybuchową drażliwość Klary, psoty Gustawa, egzaltację Albina, ślepe przywiązanie Radosta do swego pupila?
Przedstawienie, któremu asystowałem, było przeznaczone dla młodzieży wyraźnie nieznającej Ślubów. Tuż za mną grupa dziewczyn i chłopców z ciekawością śledziła perypetie akcji. Gdy Gustaw uczy Anielę gorących intonacji przy wymawianiu słowa „kocham”, gdy jej dyktuje list do „drugiej” Anieli, jedna z panienek siedzących za nami krzyknęła: „Złapał ją!” Myślę, że dobrze zrozumiała fredrowskie intencje. Śmiech towarzyszył całemu spektaklowi. (…) Dzięki takiej widowni i temu nastrojowi zrozumiałem też, iż okrzyk Anieli: „Jak on dobrze pisze!”, w scenie komponowania listu, był nie tylko dowodem miłosnego zainteresowania Anieli, ale i echem penetracji w tajniki poetyckiego oddziaływania, które autor Jowialskiego chętnie podejmował. (Natanson)
O Dobrójską już w tytule swojego artykułu upomniał się Stefan Polanica:
– No, a co z tą panią, Dobrójską z tytułu felietonu? Czyżby chodziło o ciotkę Klary tę ze Ślubów panieńskich? Tak, to ta a jednak jakby… Gra ją znakomita, w niektórych rolach fascynująca aktorka Aleksandra Śląska. Postać tę odbiera się z tzw. mieszanymi uczuciami, podziwiając kunszt sceniczny artystki, a jednocześnie współczując jej, że musi grać sztukę „na czworakach” w ramach tzw. działań fizycznych, przesadnie rozbudowanych, podobnie, jak wieloznaczne podteksty w układach między postaciowych.
Ale, że smakowanie Fredrowskiego wiersza, smakowanie jego dowcipu – jest zawsze rozkoszą dla ucha, zaś wytrawne aktorstwo Aleksandry Śląskiej, Jana Świderskiego (Radost), uroczej w roli Klary – Grażyny Barszczewskiej, Tadeusza Borowskiego (Albin) i debiutującej z powodzeniem rolą: Anieli w tym teatrze Krystyny Jandy – daje sporo satysfakcji, więc i opuszcza się teatr z dobrym samopoczuciem mile spędzonego wieczoru. A to nie często, ostatnio się zdarza.
Witold Filler dostrzegł w kompozycji przedstawienia różnice względem tekstu Fredry. Zadecydowało to, zdaniem krytyka, o zmianie akcentów. Odniósł się również do kwestii obsadzenia Aleksandry Śląskiej w roli Dobrójskiej:
– Bywali już przecież reżyserzy, którzy kazali Guciowi i Anieli flirtować w chłopskim gumnie, a nawet Anieli i Klarze swawolić z lesbijska.
Świderski – rzecznik narodowej tradycji teatralnej daleki był od takich rewolt, miał przecież zrozumiałą ambicję, iżby fredrowską opowiastkę o magnetyzmie serca uwolnić z szkolarskich schematów. Tyle, że postanowił zawierzyć samemu tekstowi. Za schemat uznał sam kołowrotek intryg miłosnych, które reżyserzy niekiedy kazali prząść bohaterom w zawrotnym tempie, tak, że słowa łączyły się w potok, a gradacje uczuć w ckliwą niejakość. Świderski postanowił postawić akcent na podtytule „magnetyzm”. I on jest w jego przedstawieniu ważniejszy niżli panieńskie śluby. Zatem nie Aniela i Klara, lecz Gustaw, nie dziewicze histerie, lecz teoria Mesmera, którą zrekuzowany fircyk obiera jako metodę dla osiągnięcia celu w amorach, dla zaspokojenia własnych ambicji. Że ta zadrażniona ambicja Gustawa przemienia się z biegiem akcji w miłość, to niezaplanowany wpływ innego magnetyzmu. Już nie Mesmerowskiego, lecz normalnego magnetyzmu, jaki młodego chłopaka pcha ku młodej dziewczynie.
Zrozumiałe, iż przy podobnym rozstawieniu akcentów w tekście (dopomógł im reżyser i drobnymi przestawieniami poszczególnych dialogów) wzrasta w spektaklu rola Gucia. Gra go Andrzej Seweryn. Gra może więcej z temperamentem, niźli z wdziękiem. Jakby się aktor dał ponieść wirowi wydarzeń, one panują nad nim bardziej niż on nad nimi. W scenach wyznań lirycznych ma przecież Seweryn wiele ciepła i prawdy, na wyczuciu komizmu też mu nie zbywa. Więc przydałoby się może tylko trochę zwolnień rytmu w scenach z Klarą i Albinem. A akurat Klara mogłaby mu w tym służyć prawdziwą pomocą. Rola Grażyny Barszczewskiej stanowi uroczą ozdobę tego przedstawienia: precyzja mówienia wiersza łączy się z precyzją zabawy psychologicznej, rola mieni się wszystkimi kolorami, przyćmiewa też trochę Anielę, którą Krystyna Janda wyposażyła w wiele prostoty, ale w grze miłosnej poddając się Gustawowi zbyt jawnie i łatwo. (…)
Aleksandra Śląska jako pani Dobrójska nie wydawała się być obsadzona fortunnie. Tyle, iż tu odchylenie szło w stronę przeciwną – ku królewskości póz, nieco zaskakujących u poczciwej pani dziedziczki.
O ile zatem rola Dobrójskiej była dyskusyjna – zarówno pod względem obsadowym, jak też koncepcji przyjętej na te rolę – krytycy zgodni byli w pochwałach, które serwowali Świderskiemu:
Za to Radost w ujęciu Jana Świderskiego!!! Jeśli użyłem przy omawianiu roli Barszczewskiej stwierdzenia, iż zdobiła ona spektakl, w przypadku kreacji Świderskiego wypadałoby rzec, iż wzbogacał on sam tekstowy pierwowzór o nowe barwy. Cały życiorys tego stryjaszka w pretensjach, co sam by chętnie „Pod Złotą Papugą” poszalał, nie ogłupiały z miłości dla szałaputa-Gustawa jemu tylko zdecydował się służyć, cała ta pełnokrwista charakterystyczność Radosta została przez aktora wydobyta środkami szlachetnymi, wycieniowanymi, a pełnymi filuternej lekkości. Zaś piękny wiersz fredrowski płynął i ust Świderskiego potoczyście, lekko, urzekając melodią swych głosek. (Filler)
W licznych recenzjach odnajdujemy też cenne ślady opisu scenografii:
Trzeba przyznać, że mimo wirtuozerii aktorsko-reżyserskiej sukces przedstawienia jest w dużym stopniu zasługą scenografii Władysława Wigury. Wigura postąpił odwrotnie niż scenografowie wprowadzający na siłę do repertuaru klasycznego nowinki lub pseudonowinki plastyczne. Zaadaptował do swoich celów twórczych koncepcję teatru z czasów Fredry, teatru iluzyjnego, z malowanymi dekoracjami. W rezultacie powstała bardzo nowoczesna plama kolorystyczna. Dawno też aktorzy grający w tradycyjnym repertuarze nie nosili tak pięknych w kroju i barwie kostiumów, celnie podkreślających ducha epoki. (Głogowski)
Ładnym elementem inscenizacji jest pomysł pokazywania na scenie (noszenie, przenoszenie, wynoszenie) długich, białych tiuli, które na końcu zmieniają się w ślubne welony Klary i Anieli. Kolorowa, mała kurtyna w amorki rozsuwa się na boki przed kolejnymi aktami, a na scenie toczy się żywy i wesoły spektakl. Warto zabawić się raz jeszcze z Fredrą. To naprawdę interesująca zabawa. (H.P.)
Dziś mogą wracać – i zapewne będą wracały – stare jak sztuki Fredry pytania: po co nam dziś w teatrze Fredro? Czy warto go grać? Zestarzał się czy nie? Jakiego klucza użyć, by na scenie dzisiejszego teatru brzmiał oryginalnie i autentycznie?
Pewnym pocieszeniem jest fakt, że ów „dzisiejszy teatr” zaczął się już dawno temu. Podobne dylematy słychać w recenzjach omawianego przedstawienia sprzed lat.
Z Fredrą jest trochę podobnie jak z Bałuckim. Popularność niektórych sztuk oddała mu niedźwiedzią przysługę. Masa średnich i kiepskich realizacji wydatnie spłaszczyła jego dramaturgię. Reszty dokonali nieudolni nauczyciele języka polskiego w szkole. Dlatego zdarza się, że wybredniejsza publiczność, widząc nazwisko Fredry na afiszu, odwraca się w obawie przed nudnymi starociami. (Głogowski) Obecność Fredry na afiszu, to spłata długu, jaki teatr zawsze jest winien swej publiczności. Nie tylko serwitut dla szkół, nie tylko przyjemność dla staruszków, co to się zdążyli kiedyś tych wierszy nauczyć na pamięć. I nie tylko świadectwo ciągłości kulturowej, lecz także szansa, by teatr mógł zamanifestować swój do kultury narodowej twórczy stosunek.
Bo arcydzieła Fredry, choć tak niby znane, że aż opatrzone, prowokują swą idealną pięknością, by wykryć w nich jakiś rys nowy, by nuty i rytmy im powzbogacać. Powojenna historia teatru zna różne w tej dziedzinie próby, te z nich kończyły się sukcesem, które za punkt wyjścia przyjmowały twórczą analizę samego tekstu (pamiętna inscenizacja Męża i żony! Bohdana Korzeniewskiego), te, co tekst próbowały nagiąć do reżyserskich ekstrawagancji wzniecały co prawda nieco krzyku, ale szybko szarzały w powszechnej niepamięci… (Filler)
Zmienna tkwi, jak się zdaje, chyba gdzie indziej. Przed wojną w Ateneum Fredrę grał z powodzeniem Jaracz. Prawie pół wieku temu przygotował Śluby panieńskie Jan Świderski. Charakterystyczne, że w żadnej krytycznej relacji nie przeczytamy, że aktorki i aktorzy (nawet ci z najkrótszym stażem scenicznym) występujący w tym przedstawieniu potknąć by się mieli o rytm Fredrowskiego wiersza. I to jest – jak sadzę – jeszcze jeden z podstawowych powodów, dla których warto było wówczas te Śluby panieńskie w Ateneum pokazać. Jest to też powód, dla którego dziś – jeśli współczesny teatr nie dysponuje siłą takiego argumentu – należy do sztuk Fredry raczej rozważnie podchodzić. Rozmaite dekonstrukcje, jako strategie sceniczne, nie zawsze bowiem gwarantują powodzenie, a pod tym względem Fredro wydaje się byś wyjątkowo mściwym autorem.
Aneta Kielak-Dudzik
Aleksander Fredro ŚLUBY PANIEŃSKIE CZYLI MAGNETYZM SERCA, reżyseria – Jan Świderski, scenografia - Władysław Wigura, premiera – 24 kwietnia 1976.
BIBLIOGRAFIA
F.Z.K., I bawił się na ślubach panieńskich…, „Szpilki” 11 VII 1976.
Witold Filler, Magnetyzm serca, „Express Wieczorny” 1 VI 1976.
Krzysztof Głogowski, Magnetyzm Świderskiego, „Kierunki” 1976 nr 25.
August Grodzicki, Klejnot i jego oprawa, „Życie Warszawy” 8 VI 1976.
August Grodzicki, Na wakacjach, „Stolica”, 1976 nr 30.
H.P., Fredro ciągle żywy, „Dziennik Ludowy” 1 VI 1976.
Zofia Jasińska, Frontem do aktora, „Tygodnik Powszechny”, 1976 nr 28.
Andrzej Markiewicz, Komedie trącące »myszką«, „Nasza Trybuna”, 1976 nr 167.
Wojciech Natanson, Komedia miłosna, „Życie Literackie”, 1976 nr 27.
Stefan Polanica, Pani Dobrójska na czworakach, „Słowo Powszechne” 1976 nr 149.
Cykl artykułów o rolach Aleksandry Śląskiej zrealizowano
w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.